Przed kilkoma tygodniami do Polski zawitała słoneczna pogoda. Wreszcie dało poczuć się prawdziwy powiew wiosny, który siłą rzeczy popycha nas ku myślom o wakacyjnych podróżach. Warto zatem wybrać się na wycieczkę za ocean, do kraju Wujka Sama, ponieważ ostatnie tygodnie w Stanach Zjednoczonych były szczególnie gorące i niestety, nie mowa tu o pogodzie.
Przestrzeń ostatnich kilku lat diametralnie wpłynęła na realia panujące w amerykańskiej gospodarce. Pierwszym ciosem, który uderzył w Stany Zjednoczone było pojawienie się wirusa SARS-CoV-2. W warunkach niepewności wobec nowego, niespotykanego dotychczas zagrożenia zapanował chaos i obawa o dalszy rozwój wydarzeń. Owa panika przeniosła się także na amerykańską giełdę, która zasadniczo identycznie do globalnej koniunktury od kryzysu finansowego w 2008 r. odnotowywała regularne wzrosty. O ile jeszcze 09.02.2020 roku Dow Jones Index – główny indeks nowojorskiej giełdy – zamykał się z notowaniami na poziomie 29398,08, to zaledwie w przeciągu miesiąca, bo już 15 marca wynik indeksu zamykał się z wynikiem 19173,98. Strata na poziomie ponad 10.000 punktów w indeksie, w ramach którego notowane są takie światowe korporacje jak Apple, Intel, Coca-Cola, Boeing, Visa czy Mastercard. Szok nie ominął też pozostałych indeksów nowojorskiej giełdy jak S&P500 czy NASDAQ. Kiedy pierwszy szok ustąpił, do końca roku udało się odrobić straty, a nawet rozpocząć etap, w którym DJI ustanawiał historyczne rekordy jeśli chodzi o wyniki. Taki stan rzeczy utrzymywał się do końca 2021 roku, by od początku 2022 rozpocząć trend spadkowy w notowaniach giełdy. Dodatkowo w lutym rozpoczęła się wojna na Ukrainie. Można posunąć się do stwierdzenia, że indeksy amerykańskiej giełdy dopadł swego rodzaju marazm i stagnacja, bo dotychczas nie udało im się przebić, a co dopiero odrobić historycznych rekordów z końca 2021 i początku 2022 roku. Oczywiście, indeksy giełdowe nie są ostatecznym i decydującym wyznacznikiem sytuacji gospodarczej, bo pomimo spadku powiązanego z paniką wywołaną pojawieniem się wirusa wartość amerykańskiego PKB wzrastała. Jednak nie pozostawałbym obojętnym na sugestie indeksów giełdowych, przede wszystkim dlatego, że indeksy w innych krajach, jak niemiecki DAX czy londyński FTSE straty odrabiały, choć od pewnego czasu z mniejszą intensywnością.
Zerwane przez restrykcje pandemiczne łańcuchy dostaw i idąca za tym ograniczona podaż, a także wybuch wojny na Ukrainie i zawirowania w cenach nośników energii spowodowały inflację w znacznej części światowych gospodarek. Od 2020 roku stopa inflacji w Stanach Zjednoczonych systematycznie wzrastała osiągając poziom ponad 9% w czerwcu 2022 roku. Następnie odczyty dla USA zaczęły stopniowo maleć, zapewne było to powiązane ze stopniową stabilizacją po szoku wywołanym wybuchem wojny, a także rozpoczęciem przez FED procesu podnoszenia stóp procentowych. Należy tutaj wspomnieć, że przed rozpoczęciem pandemii świat funkcjonował w realiach wyjątkowo niskich stóp procentowych. Niskie koszty kredytu działają stymulująco na gospodarkę; środki uzyskane od banków są przeznaczane na inwestycje oraz konsumpcję i tym samym wpływają pozytywnie na wzrost gospodarczy. Jednakże kiedy pojawia się inflacja jednym ze sposobów na jej zwalczenie jest ograniczenie podaży pieniądza na rynku, a taki efekt można osiągnąć podnosząc poziom stóp procentowych, zwiększając tym samym koszty kredytów i zniechęcając kredytobiorców do korzystania z tej formy pozyskiwania kapitału. Rośnie wówczas także wysokość rat, więc po ich spłacie zmniejsza się także kwota, jaka pozostaje konsumentom w portfelu na zakupy, tym samym spada sprzedaż i zmniejszają się wyniki podmiotów gospodarczych. Ten ciąg przyczynowo – skutkowy nazywa się ,,studzeniem gospodarki”. Pociąga to za sobą ryzyko recesji; ponieważ spada konsumpcja, ogranicza się również produkcję, a to przekłada się na spadek poziomu PKB. Ograniczenia w produkcji niosą za sobą również zagrożenie likwidacji miejsc pracy, ale tego raczej nie trzeba nikomu tłumaczyć. FED zastosował tą taktykę walki z inflacją, ostatnia podwyżka miała miejsce 3 maja 2022, kiedy to poziom stóp procentowych został ustalony na poziomie 5,25%. Jest jeszcze jeden aspekt takiego rozwiązania: rosną koszty obsługi zadłużenia. W związku z podwyżkami realizowanymi przez FED wzrosła również rentowność amerykańskich obligacji – rząd musi płacić wyższe odsetki od wyemitowanych papierów dłużnych.
Kadencja prezydenta USA z ramienia Demokratów – Joe Bidena naznaczona była rozbudowaniem programów socjalnych. Jest to jednocześnie najsilniejsza karta przetargowa Bidena w nadchodzących wyborach. W tym momencie pojawia się pytanie – skąd wziąć środki na ich finansowanie? Odpowiedź – z zadłużenia, w tym emisji obligacji. Obligacji, przypomnijmy, których koszt obsługi wzrasta z uwagi na wyższy poziom stóp procentowych. USA znalazły się u progu zadłużenia, a utrzymanie bądź dalsza rozbudowa programów Bidena wymagała podniesienia tej poprzeczki. I tu pojawił się opór ze strony republikańskich kongresmenów (w Izbie Reprezentantów Republikanie mają większość, w stuosobowym Senacie mają 49 miejsc, Demokraci 48, jest też 3 senatorów niezrzeszonych). Wobec kolejnego podniesienia progu zadłużenia zajęli twarde, negatywne stanowisko, podsycane dodatkowo przez byłego prezydenta Donalda Trumpa. Nad Stany Zjednoczone nadciągnęło widmo bankructwa. W ubiegłym tygodniu agencja ratingowa Fitch wystawiła rządowi amerykańskiemu najwyższy możliwy rating (AAA), sygnalizując jednocześnie pokazanie ,,żółtej kartki” w związku z brakiem ustaleń odnośnie budżetu.
Każde państwo wystawiające korzystające z obligacji ma swoim budżecie pozycję: obsługa zadłużenia zaciąganie nowych zobowiązań na rzecz pokrycia już istniejących. Jednak co w sytuacji, gdy nie można się już zadłużyć? Posiadacze obligacji czekają na ich wykupienie, a tu okazuje się, że państwa na to nie stać. W przypadku USA problem jest jeszcze większy, bo amerykańskie obligacje są traktowane jako bezpieczna forma lokowania kapitału i wielu inwestorów z całego świata posiada je w swoich portfelach inwestycyjnych. Brak spłaty zobowiązań nadszarpnął by wizerunek Stanów Zjednoczonych. Aby uzmysłowić sobie skalę ryzyka, w jakim znajdowaliśmy się w ostatnich tygodniach należy zaznaczyć, że bankructwo USA wiązałoby się z koniecznością spłacania zobowiązań kosztem wydatków na emerytury, pensje urzędników państwowych czy płace wojska. Dolar amerykański jest walutą używaną w międzynarodowych rozliczeniach, w tym w rozliczeniach handlu ropą. Nadszarpnięcie gwarancji, którą daje amerykańska waluta posłałoby na dno wraz z gospodarką Stanów całą gospodarkę światową. Środki administracji Joe Bidena miały skończyć się już 1 czerwca, FED jednak uruchomił ,,dodatkowe środki” przedłużające żywotność amerykańskiego budżetu do 5 czerwca. Zaledwie tydzień dzielił nas od światowego krachu.
Jednakże w nocy 27 na 28 maja czasu polskiego napłynęły informacje o możliwym kompromisie. Joe Biden oraz republikański spiker Izby Reprezentantów – Kevin McCarthy zadeklarowali osiągnięcie porozumienia. Prezydent ma ograniczyć część swoich zamierzeń co do dalszej rozbudowy programów socjalnych, w zamian Republikanie mają zgodzić się na podniesienie progu zadłużenia. 1 czerwca została w Kongresie przegłosowana ustawa zwiększająca limit zadłużenia USA do 31,4 bln dolarów. Prezydent Biden zapowiedział, że podpisze ustawę dwa dni później, tj. 3 czerwca. Rzutem na taśmę osiągnięto porozumienie, które jak podkreślił Biden nie satysfakcjonowało żadnej ze stron, jednakże było konieczne. Co ciekawe, nie jest to pierwsza taka sytuacja, bo ryzyko osiągnięcia przez USA limitu zadłużenia wybrzmiewały kilkakrotnie na przestrzeni ostatnich lat. Ostatnia, być może najpoważniejsza dyskusja pokazała, że kwestia poziomu zadłużenia jest w Stanach wykorzystywana jako broń w politycznych przepychankach, jakie mają miejsce na tamtejszej arenie politycznej. Kongresmeni i rząd oddziałują na siebie nawzajem osiągając w ten sposób swoje założenia. Stawiając sobie pytanie czy bankructwo techniczne państwa, w tym przypadku USA, jest możliwe można dojść do wniosku, że tak, ale w praktyce mało prawdopodobne.