
Inflacja ma w sobie coś takiego, że boimy się jej jak diabeł święconej wody. To właściwie uzasadniona reakcja, ale tylko wtedy, gdy wzrost cen jest bardzo duży i trudno go zahamować. Często zdarza się, że słyszymy hiobowe wieści od analityków i ekonomistów, którzy mówią w radiu, telewizji czy Internecie o tej straszliwej inflacji. Spokojnie, kraj przez nią nie upadnie… a przynajmniej nie powinien. Zdarzają się jednak przypadki, w których to ekonomiczne zjawisko odgrywa bardzo ważną, przeważnie destrukcyjną rolę.
Rodzaje inflacji
Uporządkujmy fakty – na początku: czym jest inflacja? Definiuje się ją jako utrzymujący się przez dłuższy czas wzrost cen towarów i usług w gospodarce narodowej przy jednoczesnej utracie wartości pieniądza (spadku siły nabywczej). To również stan gospodarki wynikający z nadwyżki globalnego popytu nad globalną podażą w sytuacji, gdy nie możemy jej zwiększyć – wtedy też rosną ceny. Skąd bierze się inflacja? Powodów może być wiele, jednak najczęściej głównym czynnikiem jest kiepski stan finansów państwa i brak stabilności makroekonomicznej lub nadmierna ilość pieniądza w porównaniu z podażą dóbr. Jakie mogą być skutki niekontrolowanego wzrostu cen? Różne, lecz przede wszystkim cierpią na tym posiadacze niezabezpieczonych oszczędności, zwłaszcza na nisko oprocentowanych lokatach – ich pieniądze z każdym miesiącem stają się coraz mniej warte, a właściciele realnie tracą, nie robiąc nic. Poza tym można dostrzec ograniczenie produkcji, spadek zaufania do pieniądza, a także utrudnienia w rozliczeniu transakcji zagranicznych.
Warto też rozróżnić rodzaje inflacji – klasyfikuje się je według przyczyn bądź natężenia. Do pierwszej grupy zalicza się głównie inflację popytową, kosztową i strukturalną. Istotniejsze jest jednak natężenie procesów inflacyjnych, ponieważ to ono świadczy o sile utraty wartości przez pieniądz krajowy. Inflacja pełzająca pojawia się, gdy wzrost cen nie przekracza kilku procent rocznie (zazwyczaj do 5%), a sytuacja ekonomiczna jest pod całkowitą kontrolą. Z inflacją kroczącą możemy spotkać się, gdy wskaźnik wzrostu cen oscyluje pomiędzy 5–15 procent rocznie i w tym przypadku sytuacja może już wymknąć się spod kontroli. Inflacją galopującą nazwiemy stan, w którym ceny wzrastają w tempie co najmniej dwucyfrowym, bardzo często przekraczającym nawet 100% w skali roku. Jeżeli przy tej inflacji twarz ministra finansów zalewa się potem i łzami, hiperinflacja może być przyrównana do zawału serca. Gdy mamy do czynienia z tak szybkim wzrostem cen, pieniądz błyskawicznie traci swoją wartość, państwo wpada w spiralę inflacyjną, gospodarka zapada się, a warunki bytowe mieszkańców znacznie się pogarszają.
I właśnie na hiperinflacji – starszej i znaczniej potężniejszej siostrze inflacji – warto się skupić. Stanowi ona najpoważniejsze stadium inflacji i jej skutki mogą doprowadzić do zdewastowania państwa. Przykładem kraju, który niegdyś był niezwykle zasobny, a dziś nie potrafi poradzić sobie z nadmiernym wzrostem cen i niestabilnością polityczną, jest Wenezuela.
Caracas było Dubajem
Na ulicach dominowały najnowocześniejsze samochody, w galeriach odbywały się najsłynniejsze pokazy mody oraz sztuki, przybywających do stolicy otaczała nowoczesna architektura, a wielomilionowe inwestycje rozwijały infrastrukturę. Z całego świata napływały towary luksusowe, jakość życia (głównie w miastach) była bardzo wysoka. Można nazwać ówczesne Caracas dzisiejszym Dubajem. To były lata 50. XX wieku w Wenezueli. A teraz? Ubóstwo, korupcja, walka z dyktaturą i jej wojskiem, a także zbrojnymi oddziałami zwanymi Colectivos, brak dostępu do wody pitnej lub elektryczności, ogromne niedobory towarów pierwszej potrzeby. Stale rosnąca przestępczość, masowa emigracja do sąsiednich krajów, uliczne łapanki oraz prześladowanie więźniów politycznych. A przede wszystkim inflacja, której już nikt nie śledzi. Jak to możliwe, że kraj, który dzięki ropie naftowej w latach 50. XX wieku był czwartą co do wielkości gospodarką świata, teraz jest kompletnym bankrutem? I to pomimo faktu, że Boliwariańska Republika Wenezueli posiada największe złoża tego cennego surowca na świecie?
Od prosperity do bankructwa – (krótka) historia kryzysu Wenezueli
Gdy ponad 100 lat temu odkryto pokaźne złoża ropy naftowej, Wenezuela postanowiła wykorzystać ten dar natury. Rozwój technologii petrochemicznej, a także nowoczesne (jak na tamte czasy) rafinerie pozwoliły na bardzo duży eksport surowca do Stanów Zjednoczonych oraz Europy. Amerykańskie firmy tworzyły tam własne zakłady przemysłowe i sporo inwestowały w rozwój infrastruktury Wenezueli, ponieważ zależało im na taniej ropie z Ameryki Południowej. Dzięki temu od lat 30. do lat 50. XX wieku wenezuelska gospodarka bardzo się wzmocniła. Pomimo rządów dyktatorskich (np. Péreza Jiméneza, prawicowego populisty) rozsądny system inwestowania dochodów pozwolił ustabilizować sytuację ekonomiczną „naftowego królestwa”. Następne lata przyniosły Wenezueli demokratyczne wybory oraz coraz lepsze warunki bytowe.
Szczytowym momentem prosperity Wenezueli był kryzys naftowy w 1973 r., który spowodował wywindowanie cen ropy powyżej 100$ za baryłkę. Do kraju płynęła rzeka petrodolarów, mówiło się o napływie kilkuset miliardów zielonych banknotów. Ówczesny dyplomata Juan Pablo Pérez Alfonso miał powiedzieć: „To niemożliwe, żeby mądrze wydać tyle pieniędzy”. Jak się później okazało – nie mylił się. Niepotrzebne inwestycje, które utopiły miliardy publicznych środków, nie pomogły w rozwoju gospodarczym, a coraz większe nierówności społeczne, nacjonalizacja złóż i prywatnych przedsiębiorstw przez skorumpowane władze oraz obniżki cen za baryłkę spowodowały poważny kryzys gospodarczy. Od tego momentu Wenezuela wpadła w spiralę zadłużenia i przez kolejne lata starała się ratować swoją sytuację dostawami ropy.
Gdy jednak na przełomie XX i XXI wieku do władzy doszedł Hugo Chávez, sytuacja gospodarcza jeszcze bardziej się pogorszyła. Jego postulat „socjalizmu XXI wieku” spowodował prawie całkowitą nacjonalizację firm, a zwłaszcza naftowego giganta PDVSA (Petróleos de Venezuela). Obietnice pomocy socjalnej, która miała poprawić los najuboższych, okazały się jedynie rządową propagandą. Po śmierci „El Comandante” nasiliły się antyrządowe protesty. Nowy prezydent, rządzący do dziś Nicolas Maduro, kontynuował politykę swojego poprzednika. Niestety, spirala zadłużenia oraz szybko rosnąca inflacja sprawiły, że w kraju nadal jest jak jest – czyli bardzo źle.
Utracona potęga
Klęska Wenezueli boli najbardziej, gdy zerkniemy na złoża ropy znajdujące się na terenie tego kraju. Są one największe na świecie – według danych OPEC za 2019 r. zawierają ponad 303 mld baryłek tego paliwa. Od późnych lat 40. do lat 70. Wenezuela była największym eksporterem ropy na świecie. Dzięki bogatym złożom naturalnym w latach 70. XX wieku gospodarka tego państwa przestawiła się wyłącznie na import. Kraj był na tyle bogaty, że nie opłacało się nic produkować, ponieważ wszystko można było kupić. Niestety, kryzys w latach 80. sprawił, że taka decyzja okazała się gwoździem do trumny wenezuelskiej koniunktury. Prezydenci doprowadzili do stanu, w którym gospodarka została uzależniona od cen ropy naftowej.

Warto przytoczyć historię największego przedsiębiorstwa naftowego w kraju – PDVSA. Ten petrochemiczny gigant powstał w wyniku nacjonalizacji przemysłu w 1976 r. Bardzo ważną rolę odgrywał podczas rządów Hugo Cháveza, kiedy pracownicy sprzeciwili się przymusowemu wywłaszczeniu firmy przez państwo. W 2002 r. doszło do protestów, które w połączeniu z zamachem stanu doprowadziły do zmiany władzy na taką, która była przychylna spółce. Jednak nie na długo. Po triumfalnym powrocie i objęciu przywództwa przez Cháveza nastąpiła wielka czystka – zwolniono ponad 18 tys. osób uznanych za politycznych przeciwników „El Comandante”. Wykwalifikowani pracownicy zostali wymienieni na niekompetentnych zwolenników prezydenta. Na efekty takiego działania nie trzeba było długo czekać. Sytuacja była tak absurdalna, że mówiło się, że na posiedzeniach zarządu rozmawiano o socjalizmie, a podczas spotkania z ministrem ropy naftowej śpiewano piosenki. Na niższych szczeblach działo się podobnie – wydobycie ropy przez PDVSA spadło w ciągu 15 lat o 600 tys. baryłek na dobę (z 3 mln do 2,4 mln). Dodatkowo dochody ze sprzedaży surowca wykorzystywano na pokrywanie wydatków socjalnych. Najlepszym tego przykładem będzie PDV Bar, w którym mieszkańcy mogli kupować produkty spożywcze „po uczciwej cenie”.
Kolejnym problemem Wenezueli jest ekonomiczna wojna ze Stanami Zjednoczonymi, również wywołana przez Hugo Cháveza, który nacjonalizował wenezuelskie oddziały amerykańskich przedsiębiorstw. USA w Wenezueli działało od lat 50. XX wieku ze względu na bogate złoża ropy naftowej, która była transportowana do ich ciągle nienasyconego państwa. Za rządów Cháveza oraz Maduro Amerykanie stopniowo narzucali kolejne sankcje gospodarcze, które powodowały spustoszenie w ekonomii Wenezueli. Wydobycie ropy przez PDVSA spadło do tak niskiego poziomu, że w 2019 r. spółka była zmuszona do importowania ropy z Nigerii (w ramach współpracy w OPEC). Jest to sytuacja niebagatelna, ponieważ najbliższy sąsiad Wenezueli – Kolumbia – eksportuje więcej ropy pomimo posiadania zaledwie ułamka złóż w porównaniu do Boliwariańskiej Republiki.
Hiperinflacja niszczy kraj
Niełatwo mówić o inflacji w Wenezueli, głównie ze względu na brak jednolitych szacunków. Nie powinno to zbytnio dziwić, w końcu można pogubić się w ilości zer, które różnią się w zależności od źródła, z którego korzystamy. Według informacji podawanych przez parlamentarzystów opozycji inflacja w pierwszych dziewięciu miesiącach 2020 r. przekroczyła 1400 procent, a w ujęciu rocznym ma przebić poziom 3200 procent r/r. Jeżeli ktoś myśli, że to dużo, lepiej niech usiądzie i przeczyta raport Międzynarodowego Funduszu Walutowego, który szacuje, że inflacja wyniosła w 2020 r. około 500 tys. procent. Według MFW dane z raportów Banku Centralnego Wenezueli są mocno zaniżane, dlatego można tam znaleźć informacje o inflacji rzędu 10–20 tys. procent. Rok 2021 przyniósł ukojenie – miesięczne wzrosty oscylują wokół 25–30% m/m, jednak nadal można mówić o inflacji co najmniej galopującej.
Co oznacza tak wysoka inflacja w kraju? Przede wszystkim niezwykle słabą walutę. Jeżeli ktoś chce zostać milionerem, wystarczy, że pojedzie do Wenezueli i będzie miał przy sobie polską złotówkę. Niestety jednak nie zdoła nic za to kupić. Od 1 maja 2021 r. miesięczna płaca minimalna wynosi 7 milionów boliwarów. Co śmieszne (i smutne zarazem) jest to zaledwie 3,5 dolara i powinno wystarczyć na litr mleka lub kilogram sera. Przez długi czas benzyna była w Wenezueli darmowa. Nie powinno to dziwić ze względu na największe złoża surowca na świecie. Od kilkunastu miesięcy rząd Nicolasa Maduro wprowadził jednak opłaty – zawrotne 10 groszy za litr benzyny (5000 boliwarów). Co dla polskich kierowców byłoby rajem na Ziemi, dla Wenezuelczyków i tak nie ma znaczenia – większość z nich nie posiada samochodu czy motocykla, ponieważ wiązałoby się to z ogromnymi kosztami. Woda pitna z kranu jest dwu-, a nawet trzykrotnie droższa od benzyny, co w skali światowej jest ewenementem.
W marcu 2021 r. zostały wprowadzone do obiegu banknoty o nominałach 200 000, 500 000 i 1 000 000 boliwarów. Nasza złotówka zostałaby więc zamieniona na jeden kawałek papieru. Nie powinien zatem dziwić fakt, że mieszkańcy uciekają się przede wszystkim do handlu wymiennego oraz do walut stabilnych, takich jak wspomniane dolary amerykańskie. Są świadomi, że ich pieniądze następnego dnia mogą być jeszcze bardziej bezużyteczne. Dochodzi wręcz do tego, że przedsiębiorcy wystawiają pokwitowania na zwykłych kawałkach papieru, które mają być potwierdzeniem dodatniego salda danego kontrahenta czy konsumenta. Wynika to przede wszystkim z braku fizycznych banknotów, których dodruk trwa całą dobę. Co jakiś czas następuje też denominacja, w której „obcina się” trzy lub cztery zera z boliwara, aby można było łatwiej posługiwać się takimi nominałami. 1 października władze mają obciąć aż sześć zer, wszystkie wartości wyrażone w narodowej walucie zostaną podzielone przez milion.
Warto zwrócić uwagę, że prawdziwe problemy z szybko rosnącą inflacją pojawiły się już w pierwszej kadencji rządów Nicolása Maduro. Wtedy też wystąpiły kłopoty z cenami artykułów elektronicznych. Jak dyktator postanowił bohatersko rozwiązać problem? Znacjonalizował sklepy z elektroniką i przymusowo wprowadził stałe, „uczciwe” ceny. Już wtedy ekonomiści zdali sobie sprawę, że z następcą Cháveza nie będzie żartów. Bardzo ważną rolę odegrali wspomniani wcześniej Amerykanie, którzy kolejnymi sankcjami doprowadzili gospodarkę petropaństwa do ruiny. Najsilniejsze kary spotkały ten kraj w 2018 i 2019 r., kiedy USA de facto zakazało kupowania ropy naftowej z Wenezueli. Zagraniczni kontrahenci mieli otrzymywać grzywny oraz sankcje w przypadku zakupu ropy od PDVSA lub innej krajowej spółki. Co prawda, Wenezuela próbowała wyjść z opresji poprzez sprzedaż surowca do Rosji oraz Chin, jednak nie uratowało to gospodarki narodowej. Wtedy też mieszkańcy przeżywali największą inflację – według danych opozycji było to nawet 2 688 670 procent r/r.

Jak zatrzymać rozpędzoną maszynę w mennicy?
Odpierając zarzuty dotyczące wysokiej inflacji w Polsce (7,8%, stan na listopad 2021), Prezes NBP Adam Glapiński rzekł: „[…] nie ma takiej »czarodziejskiej różdżki«, przy pomocy której można obniżyć inflację […]”. Aby jakkolwiek naprawić stan gospodarki, minister finansów Wenezueli musiałby mieć u siebie prawdziwe Ministerstwo Magii. Prezydent Maduro ewidentnie nie może sobie poradzić z faktem, że ceny produktów potrafią wzrosnąć o kilkadziesiąt procent w ciągu miesiąca. W 2017 r. ogłosił, że Wenezuela wprowadza państwową kryptowalutę o nazwie Petro, która miała być remedium na całe zło. Niestety, projekt upadł, ponownie przez Amerykanów. W marcu 2018 r. urzędujący wtedy Donald Trump podpisał dekret zakazujący podejmowania transakcji z użyciem wenezuelskiej cyfrowej waluty. Wprowadzono ją na początku października 2021 r. – ma ona być specjalnym tokenem Banku Narodowego Wenezueli. Według informacji władz centralnych nowy projekt jest opartym na usłudze SMS systemem obsługującym płatności oraz transfery waluty między użytkownikami. Cyfrowy „boliwar” ma być kolejną próbą uzdrowienia gospodarki kraju. W połączeniu z dużą denominacją papierowego boliwara może uda się zwalczyć fatalne skutki inflacji.
Władza musi się spieszyć, póki w kraju są jeszcze obywatele. W związku z tragicznym stanem finansowym oraz ogromną biedą Wenezuela zmaga się z masową emigracją mieszkańców miast oraz wsi. Fale uchodźców wypływały z kraju jeszcze za czasów Hugo Cháveza, jednak to urzędujący prezydent Nicolás Maduro ma z tym prawdziwy problem. Zarówno najbiedniejsi, jak i klasa średnia, zaczęli szukać szczęścia za granicami kraju – ruszają do Kolumbii, Gujany, Ekwadoru czy Brazylii. Tam sytuacja również nie jest komfortowa, jednak z pewnością warunki bytowe są lepsze, a szansa na utrzymanie oraz wyżywienie swojej rodziny większa. Według szacunków amerykańskich specjalistów liczba emigrantów mogła przekroczyć 6 mln osób w 2019 r. Dla porównania, w tym roku według oficjalnych danych Wenezuela liczyła 28,5 mln obywateli.
Wenezuela przez lata (obok m.in. Kataru czy Arabii Saudyjskiej) nie bez powodu nazywana była petropaństwem. Całkowite uzależnienie systemu ekonomicznego od jednego surowca (czyli uzależnienie się od jego ceny) musi prędzej czy później doprowadzić do katastrofy. Złe polityczne decyzje, brak mechanizmów chroniących gospodarkę przed zagranicznymi sankcjami oraz brak innych gałęzi przemysłu, które mogłyby wesprzeć funkcjonowanie państwa, sprawiły, że w tym kraju żyje się naprawdę trudno. I jak to zazwyczaj bywa – najwięcej tracą obywatele.